W uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa uzmysławiam sobie, jak bezkresne jest bogactwo Jego miłości względem mnie. Nawet po śmierci, gdy wypełnił całą Swą misję. gdy wypił z przeznaczonego Mu kielicha ostatnią kroplę, przyjął cios włócznią, który przebił Mu serce. Jakby za mało ofiarowano Mu cierpień i bolesnych razów. Jakbym wobec Tego, który oddał za mnie swoje życie, ciągle miał zarzut, że nie spełnia wszystkich moich oczekiwań. I wielkie zaskoczenie. Oddał wszystko. Całe Swoje życie, aż do ostatniego drgnienia serca. Pomimo tego wylał na mnie obfite strumienie swej krwi i wody, by mnie obmyć i napoić ponad miarę.
Podobnie jest z Objawieniem. Przekazał wszystko, co Ojciec miał nam do powiedzenia. Zadbał o to, by z tego złożonego w nasze ręce depozytu wiary, nie uroniono ani jednej joty. Duch Święty dba, by żadne Słowo nie uleciało, nie zostało zapomniane lub przeinaczone, aż do skończenia świata. Pomimo tego, ciągle jesteśmy mile zaskakiwani. odkrywając nowe skarby, nowe odpowiedzi, nowe wyjaśnienia wątpliwości, nowe polecenia.
Po przestudiowaniu jakiegoś fragmentu Pisma Świętego, może mi się wydawać, że zrozumiałem wszystko, że wycisnąłem z niego ostatnią kroplę sensu, że dotarłem do dna. Przychodzi potem pokusa, pomijania tego „oklepanego’ już tekstu. Już to znam. Czytałem sam kilka razy, słyszałem na mszy podczas czytań. Idź dalej! Tymczasem ciągle brodzę po płyciźnie i nawet sobie nie jestem wyobrazić, ile bym musiał przeżyć kolejnych żyć, na studiowaniu jednego zdania, bym poznał ledwie jego przedsmak. Bóg, który dla żyjących zawsze pozostanie niezgłębioną tajemnicą, ciągle może mnie rozradowywać nowymi odkrytymi skarbami. Jego niespodzianki, nawet te, które na pierwszy rzut oka są przykre i niepożądane, zawsze okazują się pozytywnymi zaskoczeniami.
Apostołom wydawało się, że są największymi szczęściarzami na ziemi. Doczekali nadejścia Mesjasza – niezwyciężonego Władcy Izraela i całego wszechświata. Co więcej – stali się Jego najbliższymi towarzyszami. Dał im cząstkę Swej nadnaturalnej mocy. Mogli jak On czynić cuda. Żyć, nie umierać! W ich głowach grzmiały fanfary triumfu. Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam! Tymczasem Jezus ogłasza im, że jest cierpiącym sługą Jahwe, który jak niewinny baranek prowadzony jest na hańbiącą śmierć. A oni mają Mu w tej śmierci towarzyszyć. Zaskakujące słowa, które najchętniej uznaliby za zły sen, złośliwe przesłyszenie się. Jezus sprowadził ich na ziemię. Wkrótce potem jednakże, tym godzącym się z perspektywą męczeństwa uczniom, objawił się w swojej chwale… Rozmawiał z Mojżeszem i Eliaszem o swoim odejściu. Nie brzmiało to jednak jak porażka życiowa. Jezusa nie pomieści żadna szufladka. Życia nie starczy, by przeczytać Go jak książkę do ostatniej stronicy. Dlatego wraz z całym Ludem Bożym nieustannie przyjmuję dar Objawienia Bożego, wnikam w nie coraz głębiej i coraz pełniej nim żyję. I nigdy się tym nie znudzę.
Jestem spragniony prawdy o sobie, o sensie życia, o celu, do którego mam dążyć. Cały czas towarzyszą mi pytania, na które nie znam odpowiedzi. Pytam się choćby, czy to gigantyczne wyzwanie, które realizuję, ma sens. A jeśli tak, czy mu podołam? A jeśli podołam, to czy to robię dla swojej własnej chwały, czy też dla pożytku duchowego czytelników? Tak wiele pytań i tylko Bóg może udzielić pełnych i jednoznacznych odpowiedzi.
Chrystus, Syn Boży, który stał się człowiekiem, jest jedynym, doskonałym i ostatecznym Słowem Ojca. W Nim powiedział On wszystko i nie będzie już innego słowa oprócz Niego. Tak podaje mi dziś Katechizm wskazówkę, gdzie szukać odpowiedzi. Dlatego jak setnik wybiegam naprzeciw swemu Panu i proszę Go tylko o słowo. Wierzę, że nie odmówi mi tej łaski. Słowo rzeknie słowo i będzie uzdrowiona dusza moja.
Kiedyś upadnę i zwątpię, a wiem, że jest to bardziej niż pewne. Może właśnie już to się stało. Ufam jednakże, że podejdziesz do moich mar. Dotkniesz mnie. Wzruszy cię zimno mojej martwoty. Obym wtedy usłyszał: „Młodzieńcze, tobie mówię wstań!” I choć czuję się martwym starcem, to jak młodzieniec zerwę się na nogi. Podejmę na nowo trud. Stawię czoła wyzwaniom. Bo Ty przemówiłeś. W Twym słowie jest wszystko, co konieczne jest do życia. Co nie wypływa z Twych ust, to tylko bełkot, mamienie lub gaworzenie.
Z pewnością spotkam się z takimi, którzy będą się pod Ciebie podszywali. Wypowiadając swoje słowa, będą przekonywali, że to Twoje objawienie. Kto wie? Może i ja jestem takim fałszywym prorokiem. Co mnie bowiem upoważnia do wskazywania innym jak mają żyć, co robić, a czego unikać? Dobrze – jestem rodzicem. Jako rodzic mam obowiązek dawać rady swoim dzieciom. Ktoś z was jest na kierowniczym stanowisku i musi wydawać dyspozycje podwładnym. Prawdziwie jednak będę autorytetem dla innych tylko wtedy, gdy Jezus będzie autorytetem dla mnie.
Pamiętacie z dzieciństwa grę w podchody? Kiedyś wszystkie osiedlowe chodniki upstrzone były strzałkami. Jedna drużyna zostawiała w ten sposób wskazówki, by druga po tych śladach mogła do niej dotrzeć. Im inteligentniejsi byli zawodnicy, tym bardziej ukryte były wskazówki. Gdy sam miałem dzieci w wieku szkolnym, próbowałem ich zarazić podobną zabawą. Urządzaliśmy specyficzne wycieczki za miasto. Questy to edukacyjna gra terenowa, która łączy w sobie elementy zabawy i nauki, poszukiwań skarbu i radości odkrywania. Poznaje się przy tym najważniejsze atrakcje w danym miejscu. Nie trzeba do tego znakowanych szlaków turystycznych, ponieważ idzie się według wskazówek znajdujących się na karcie wypraw. Czytając wierszowane wskazówki, podążaliśmy questem w terenie i poznawaliśmy sekrety danego miejsca. Na końcu drogi na odkrywców czekał „skarb” – pojemnik finałowy, a w nim pamiątkowa pieczątka i Księga Questu. Odcisk pieczęci i wpis do Księgi potwierdzają przebycie trasy. Jak to często bywa, była to większa frajda dla mnie niż dla chłopaków, którzy preferowali bieganie swoimi ścieżkami i w swoim tempie bez zbędnych zagadek.
Podobnie wygląda to w życiu duchowym. Bawimy się z Bogiem w swoiste podchody. Im bardziej jesteśmy zaawansowani w te klocki, tym rebusy, strzałki, wskazówki są wymyślniejsze. Człowiek jeśli chce, jest w stanie odkryć wszystkie te ślady pozostawione przez Boga. Dzięki swemu intelektowi i swoistemu wewnętrznemu kompasowi jakim jest zmysł wiary. On cały czas nas poprzedza i świadomie zostawia wskazówki jak za Nim podążać. Inicjatywa jest ciągle po Jego stronie. To nie jest ucieczka.
Czasami ta gra może mnie jednak nudzić. Wolę chodzić swoimi ścieżkami. Albo się wkurzam, że zamiast Stwórcę ciągle dopadam tylko kolejnej strzałki. Dlaczego Jezus nie może po prostu przyjść do mnie jak do łodzi Piotra? Chyba każdy z nas ma w sobie to pragnienie, by Bóg mu się w końcu objawił. Żeby wiara przestała być konieczna, żeby znaki i symbole zastąpiła bezpośrednia styczność. Właśnie sobie wyobraziłem taką scenę. Za chwilę mój anioł stróż klepnie w ramię i ludzkim głosem huknie mi wprost za uchem” „Witaj, stary! Kopę lat się nie widzieliśmy!” Spełniłoby się moje życzenie, ale chyba ze strachu od razu padłbym trupem. Chyba jednak podziękuję.
Dlatego słusznie święty Ireneusz porównuje Objawienie Boże do oswajania się. I to wzajemnego. Jak w pierwszych momentach prawdziwej miłości. Jesteśmy sobą zainteresowani ale ciągle trzymamy pewien dystans, by uniknąć rozczarowania, odrzucenia, zranienia. Im lepiej kogoś poznaję, tym bardziej jestem skłonny by się otworzyć. Jestem introwertykiem i dobrze to czuję. Gdy ktoś za szybko chce wtargnąć w moją strefę komfortu, płoszy mnie natychmiast i zniechęca do siebie. Odbieram to jako atak, a przecież taka mocno ekspresyjna osoba, wylewna, dusza towarzystwa, nie ma żadnych złych intencji względem mnie.
Pięknie wyglądają te miłosne podchody w dzisiejszej scenie z Ewangelii. Jezus przychodzi do Szymona, by spotkać się z nim w środowisku najbardziej mu znanym i przyjaznym. Wchodzi do jego łodzi. Szymon jest tu kapitanem, to doda mu z pewnością więcej pewności siebie. Pierwszą strzałką wyrysowaną na jeziorze jest całonocny połów bez choćby płotki w sieci. Na pierwszy rzut oka to tylko pech. Podobnie jak zachęta „wypłyń na głębię”. Z pozoru to prozaiczne słowa, które dopiero w kontekście całości nabierają głębokiego znaczenia. Mogę po drodze mijać wiele znaków zostawionych przez Boga i je lekceważyć. Dopiero gdy spojrzę na nie wszystkie razem, ułożą się w drogę. Gdy Szymon poukładał w sobie wszystkie elementy: bezsilność w nocy, słowa Nauczyciela wygłaszane z jego łodzi jak z ambony, cudowny połów, uzmysłowił sobie kto przed nim stoi. Był już gotów przyjąć powołanie do porzucenia sieci, by łowić ludzi. Gdyby te słowa usłyszał od nieznajomego w karczmie – wyśmiałby go. Gdyby od razu Jezus stanąłby przed Nim świetlisty i pełen niebieskiej chwały jak na górze Tabor – przeląkłby się. Dystans byłby nie do pokonania.