Jarzmo

Ploughing_a_field
Mt 11,25-30

Słowo jarzmo, jeśli już komuś cokolwiek dziś mówi, ma negatywne znaczenie. Wszak mówi się o jarzmie niewoli. O ciężkim jarzmie, który zakuwa do niewolniczej pracy. Zachętę Jezusa, byśmy przyjęli Jego jarzmo, możemy odebrać jako zamach na naszą wolność. A czy niewola, choćby najsłodsza, jest czymś przyjemnym i pożądanym? Nie tylko Jaś i Małgosia wzgardzą taką słodyczą, nauczeni przykrym doświadczeniem.

Tymczasem dla Chrystusowych słuchaczy jarzmo było po prostu narzędziem rolniczym. Do jarzma przypinano przynajmniej dwa woły, by sprzęgnąć ich siłę do orki lub ciągnięcia ciężarów.  Nie każdy mógł sobie pozwolić aż na dwa zwierzęta. Posiadanie jarzma było więc pewnym luksusem, ułatwieniem. Porównałbym je do dzisiejszego ciągnika.

Jarzmo wzmacnia poprzez spinanie ze sobą podobnych elementów. Jarzmo ponadto równomiernie rozkłada siły i trudy.  Ułatwia współpracę na sprawiedliwych warunkach.  Jarzmo trzyma razem, motywuje do podejmowania wspólnego wysiłku. Będąc pod jarzmem nie da się obijać za plecami lidera.

Jezus zapraszając do przyjęcia swojego jarzma, obiecuje ulgę i wsparcie. Moje trudy przestaną być tylko moim problemem. U mego boku kroczy cały Kościół. Moim przeznaczeniem już nie jest być wołowiną bez kości, zupą wołową. Jestem pełnoprawnym członkiem dream teamu,  o niebo lepszego niż Chicago Bulls!Współtowarzysze jednak nie pozwalą byczyć się na zielonym pastwisku. Trud Kościoła na równi też jest moim obowiązkiem, jeśli przyjmuję brzemię Jezusowe. Wysiłek muszę włożyć ten sam. Znaczenie jednak mojego trudu jest jednak na skalę światową. Nie jestem zapomnianym pionkiem. 

A jeśli zgarbiony pod ciężarem trosk nie widzę żadnego wsparcia z zewnątrz? Jeśli drzazgi boleśnie obcierają moje ramiona? Przyjrzę się uważnie belce jarzma. Przecież to krzyż! Z jednej strony ja,  z drugiej towarzyszy mi skrwawiony Jezus. I cóż z tego, że orka wiedzie na Golgotę. Tam właśnie krzyż staje się tronem. Kto wspólnie ponosił trudy,  wspólnie też zatriumfuje. Słodka obietnica.

Błogosławiony młotek 

J 20, 24-29

Nie widzieli a uwierzyliWczoraj, wraz z grupą przyjaciół, odwiedziliśmy naszą drogą siostrę Anetę.  Wspominaliśmy rzewnie nasze wspólne doświadczenia oazowo studenckie z perspektywy tych kilkunastu lat.  W pewnym momencie nasza rozmowa przy ciachach przerodziła się w pasjonującą opowieść o początkach powołania zakonnego Anety.  O jej miodowym miesiącu z Oblubieńcem. Coraz szerzej otwierając usta ani się nie spostrzegliśmy, jak minęło całe popołudnie.

Opowieść była bowiem przetykana, jak złotymi nićmi,  głębokimi przeżyciami mistycznymi, mniej lub bardziej spektakularnymi cudami. Wizje przyszłości,  rozmowy z Jezusem,  Jego stałe doświadczanie,  nie tylko na modlitwie, ale i w zwyczajnej rzeczywistości.  Nawet pod prysznicem i na ulicy. Cudowne rozmnożenie pieniędzy w portfelu, który po wpłatach na wyjazd do Francji,  ciągle był pełny. Rozumiała teksty w nieznanym sobie języku, które były przez Pana zaadresowane właśnie do niej. Uzyskała natychmiast odpowiedzi na wątpliwości,  które się rodziły. Prowadzenie niemal za rękę. Nie chcę wchodzić w szczegóły,  gdyż opowieść była tak osobista.

Przez moment w mym sercu zrodził się drobny żal, a może zazdrość. Przy jej doświadczeniach poczułem się tępy,  zimny i oporny, jak młotek. Żadnych mistycznych chwil, cudów. Modlitwa nie daje mi nawet poczucia pokoju i radości.  Gdzież mi do rozmowy z Jezusem twarzą w twarz. Jak z Przyjacielem.

Natychmiast jednak pojawiła się myśl, że pomimo takiej ciemnej i głuchej nocy,  moja wiara jest mocna.  Mam pewność absolutną,  że Bóg mnie kocha.  Jego Opatrzność czuwa nade mną.  Mam niezachwiane przekonanie,  że moje piętnastoletnie małżeństwo jest moim powołaniem,  a praca,  którą skrupulatnie wykonuję, jest przeznaczoną mi misyjną placówką. Dar takiej wiary, czyż nie jest drogocennym skarbem?

Czy cuda są mi w takim razie potrzebne?

Dlatego nie martw się ze mną,  gdy kolejne modlitwy zdają ci się monologami.  Jeśli wciąż wierzysz, sam jesteś cudem.  Twoja wiara jest bowiem większa od wiary wszystkich apostołów.  Nie tylko Tomasz uwierzył dopiero po zobaczeniu Jezusa. A przecież byli świadkami tylu cudów i mogli kłaść głowę na piersi Jezusa,  by wsłuchiwać się w bicie Jego serca.  Dosłownie. Łatwiej bowiem chyba uwierzyć w obecność Boga w hostii niż w swoim nauczycielu, dobrym znajomym od lat.

Wierzę zatem,  że nawet będąc tak zimny i tępy jak młotek,  jestem użytecznym narzędziem w ręku Mistrza. I jeśli dzięki memu świadectwu uwierzy tylko jedna osoba, i tak będę szczęśliwy i spełniony.

Błogosławiony bowiem ten,  który nie widział,  a uwierzył.