J 21, 1-14
Zastanawia mnie niejednokrotnie, dlaczego po Jezusowym Zmartwychwstaniu, uczniowie mieli problem z rozpoznaniem swego Mistrza. Dlaczego ich oczy pozostawały niejako na uwięzi. Tak było w ogrodzie pod Golgotą i w drodze do Emaus. Tak też jest i na brzegu Tyberiadzkiego Morza.
Dzisiejsze trzecie rozpoznanie Jezusa nad jeziorem nie przekazuje jakichś niezwykłych treści, wielkich przesłań. Nawet cud nadzwyczaj wielkiego połowu jest powtórką z rozrywki. “Macie coś do zjedzenia?” – też nie wydaje się zdaniem, które rzuca na kolana i jak miecz obosieczny odcina od dotychczasowego życia w błędzie. (Choć Pan potrafi przemówić nawet z pustynnego krzaka). Kulminacją tej sceny jest rozpoznanie, dostrzeżenie Pana.
Pojawia się nagle. Równie niepostrzeżenie też znika. Sprawia wrażenie, że jest obecny cały czas, tuż przy boku, ale tylko przez określony czas i w określony sposób pozwala się rozpoznać. Nie przez wygląd, ale bardziej przez gesty, barwę głosu. Nadaje jakby na zupełnie innych falach i trzeba dostroić się do Niego, by w końcu doświadczyć Jego obecności. Czyż nie brzmi znajomo? To chleb powszedni dzisiejszej chrześcijańskiej modlitwy. Nie tylko mnie dopada myśl, że chyba mam z Bogiem “ciche dni”.
Pierwszym, który rozpoznał Jezusa w staruszku na brzegu, był umiłowany uczeń. Więź miłości otwiera szerzej oczy. Potrafią one wtedy szukać tam, gdzie pozbawione tęsknoty oczy prześlizgują się obojętnie. Wrażliwość, empatia, umiejętność odczytywania mowy ciała, odczytywania emocji z barwy głosu. Dużo się mówi na ten temat. Na nich powinno się budować zdrową relację z człowiekiem. Dlaczego nie odnoszę tego do mych kontaktów z Bogiem?
Piotr w tym momencie szybko się ubiera i rzuca się w wodę. Zdumiewająca kolejność. Rozsądek narzuca w takich wypadkach przebrać się w strój kąpielowy, zostawić w bezpiecznym miejscu telefon i ściągnąć zegarek jeśli nie jest wodoodporny. Potrzebny jest też czas adaptacji do odmiennej temperatury wody, by nie doznać szoku termicznego. Piotr tymczasem wyłącza rozum i za porywem serca rzuca się do stóp Pana, by godnie Go uczcić. Czy stać mnie na szaleństwo porzucenia utartych ścieżek, bezpiecznych schematów, przyziemnych trosk i upartych przyzwyczajeń? Również w czasie modlitwy?
Jezus zapewnił mnie, że jest ze mną aż do skończenia świata. Wiara zapewnia mnie, że tak jest. Miłość czuje Jego bliskość o krok ode mnie. Nie tylko w czasie Eucharystii, ale również w codziennym życiu. Obym potrafił się jak najczęściej zdobywać na takie porywy serca, które przemieniają szarość monotonii i pozwalają się wzbić na wyższy poziom życia i relacji. Nie muszę przepływać Atlantyku w tym zrywie do Chrystusa. Jezus jest blisko – tylko około dwustu łokci. Dopłynę?