Gedeon rozmawiał z Bogiem, choć na początku zupełnie nie był tego świadomy. Spotkał Go podczas swej pracy, na klepisku pod terebintem. Miejsce raczej nie kojarzące się ze strefą sacrum. Zwyczajny dzień, choć pełen obaw o przyszłość. Takie to bowiem były czasy. W trudzie pracy, pośród lęku o swoją przyszłość, w czas pożogi i grabieży z ręki wroga, przychodzi Pan ze swoim słowem. Słowem, które zdaje się nie na miejscu. Pan przez usta anioła zwiastuje bowiem Gedeonowi pokój i zwycięstwo. Czy to zwiastowanie zakończyło się równie pokornym „fiat”, jak to o wiele słynniejsze z Nazaretu? Gedeon nie podskoczył z radości, nie zakasał rękawów, by prężyć muskuły dzielnego wojownika. On podczas tej modlitwy pozostał sobą – sceptykiem, realistą, człowiekiem pełnym żalu i wątpliwości. Wybacz, Panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzie są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: „Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu? Gorzki żal…
Różne są ludzkie modlitwy. Miałem okazję uczestniczyć w rekolekcjach Domowego Kościoła organizowanych przez różne diecezje. Łatwo można było rozróżnić specyficzne formy pobożności, charakterystyczne dla tych grup z różnych stron kraju. Podczas gdy oazowicze z archidiecezji katowickiej chętnie biorą udział w charyzmatycznych wieczorach uwielbień, z częstochowskimi diecezjanami nadzwyczaj często odmawiałem różaniec. Parę dni temu wróciłem zaś z rekolekcji organizowanych przez diecezję tarnowską. Uderzyła mnie wielka częstotliwość z jaką odmawialiśmy modlitwy pacierzowe. Czy któraś modlitwa jest lepsza lub gorsza? Czy Gedeonowe wyrzuty stawiane podczas modlitwy Bogu były czymś niestosownym? Czy przerwanie modlitwy, by pójść do domu po mięso i polewkę było niewskazanym rozproszeniem?
Pan łaskawie zaoferował Gedeonowi, że poczeka na niego. Nie zganił za formę modlitwy, za wymówki, za stawianie warunków, żądanie znaków. Bez wahania przyjął też przyniesione dary, choć daleko im było od przepisanych liturgią ofiar. Modlitwa bowiem to czas osobistego spotkania. To nie bezmyślne rytuały, grzeczne regułki, pozory. Forma modlitwy osobistej jest moim zdaniem czymś wtórnym, czymś co ma pomóc nawiązać więź, otworzyć się całkowicie na Boga, zdobyć się na odwagę szczerości. Jeśli pomaga mi w tym wyśpiewywanie z radością gospelowych hymnów, monotonny pacierz lub prywatnie odmawiany brewiarz raczej utrudni zbliżenie się do Niego. Podobnie, gdy moje serce jest przepełnione żalem i poczuciem niesprawiedliwości – klaskanie w dłonie wraz z rozentuzjazmowanym tłumem wiernych nie stanie się moją autentyczną modlitwą. Ukojenie rozdygotanych nerwów znajdę cierpliwie przesuwając paciorki różańca.
Dopiero wtedy, gdy stanę przed Panem w prawdzie, jak Gedeon usłyszę te pełne pociechy słowa z ust Przyjaciela: Pokój z tobą! Nie bój się niczego!
Młodzieniec wiedział jak się w życiu ustawić. Był zaradny i zapobiegliwy. Cała jego energia ukierunkowana była na zapewnienie sobie bezpiecznego bytu. Młody wiek zapewniał mu zdrowie, długie lata życia przed sobą, atrakcyjny wygląd, siłę i chęć działania. Majątek gwarantował mu wygodę życia, niezależność i perspektywy na przyszłość. Nienaganne życie pozwalało mu żyć w powszechnym poszanowaniu i życzliwości innych. Jednakże wciąż poszukiwał spokoju swego serca. Wciąż był w nim lęk. Lęk o własne zbawienie, który wypływał z obaw przed sądem Bożym. Co mam czynić, aby otrzymać życie wieczne?
Swoją troską obejmował wszystkie sfery życia. Chciał mieć pewność, że zapiął wszystko na ostatni guzik. W ten sposób zapewniał sobie poczucie bezpieczeństwa. Spokój i pewność siebie. Ale jak uspokoić własne sumienie? Jak wyciszyć tą burzącą pewność siebie obawę, że się nie jest jeszcze doskonałym w oczach Boga? Jak zasłużyć na zbawienie? Jak zapewnić sobie niebo? Czego mi jeszcze brakuje?
Czy wszystko zależy ode mnie – nawet zbawienie? Jak sobie pościelę, tak się wyśpię. Jestem kowalem swojego losu. Potęga i przymus samorealizacji… W walce z codziennymi troskami, w codziennym rozwiązywaniu problemów i liczeniu tylko na siebie, nawet sobie nie zdaję sprawy, jak bardzo jestem narażony na pychę. Sukcesy w życiu wypływające z moich starań, wbijają mnie w przekonanie, że jestem samowystarczalny, kompletny, doskonały. Podporządkowuję sobie całą rzeczywistość, by mi służyła, albo przynajmniej nie przeszkadzała. Chcę nawet owinąć wokół małego palca samego Boga. Stąd moje modlitwy, dobre uczynki, jałmużna, które nie są wyrazem miłości, ale swoistą łapówką. Buduję swoją twierdzę, która ma mi zapewnić absolutne bezpieczeństwo.
Tymczasem Jezus przypomina mi, że tylko tam, gdzie jest prawdziwa miłość, tam nie ma lęku. Tylko ramiona czułego Ojca są bezpiecznym schronieniem. Jeden jest tylko Dobry! Uwolnić się od lęku może tylko ten, kto zda się całkowicie na Niego. Mam przestać liczyć na siebie, na swoje majętności, swoją zapobiegliwość, swoje przemyślne plany. Przyjdź i chodź za Mną! Tylko Ja jestem drogą, która nie zwodzi na manowce, lecz prowadzi wprost do Ojca.
Wpierw przeczytaj: Oz 2,16b.17b.21-22 (piątek w 18 tygodniu zwykłym, św. Edyty Stein)
Czy Tobie również rzuciło się w oczy, że kolejny wpis pojawia się na tym blogu i kolejna pustynia rozpalać ma nasze serca? Czyżby piaszczyste pustkowie było ulubionym miejscem Pana Boga? Dziwny gust. Bo choć pustynia jest niezwykle malownicza (choć monotematyczna, jednak nie monotonna) to nie jest to miejsce, gdzie chętnie spędzałbym każdy urlop. Tymczasem Jahwe z natarczywością kochanka zaprasza tam mnie i ciebie na randkę! Zgoda – miejsce zapewniające dyskrecję, dosłownie rozpalające, ale…
Dobrze wiem z własnego doświadczenia, że miłość jest sentymentalna. Z zamiłowaniem każda rozkochana para nuci swoją piosenkę, przy której pierwszy raz wspólnie zatańczyła. Z rozrzewnieniem zakochani spoglądają na ławkę, gdzie pierwszy raz wtuleni w siebie obdarzyli się nieśmiałym pocałunkiem. Kto prawdziwie kocha, stara się pamiętać wszystkie daty, wszystkie rocznice. W moim przypadku jest to o tyle ułatwione, że dokładnie w trzecią rocznicę pierwszej randki urodził się nam pierworodny syn. Gdy wzbiera we mnie pragnienie czułości, wystarczy, że powiem z odpowiednim błyskiem w oku: „A pamiętasz Kochanie, gdy…”. I czar zaczyna działać, nawet po upływie tych kilkunastu już lat. Również Bóg stawia ciągle przed oczy Izraelowi pustynię. Gdyż tam wszystko się zaczęło. Tam byli wyłącznie dla siebie, poznawali się w najintymniejszych szczegółach, uczyli się siebie nawzajem, obsypywali prezentami, troską, pamięcią, czułymi słowami. Bóg wyprowadzając na pustynię, zapewnia, że bardzo dobrze pamięta te czasy pierwszej miłości i pragnie, by ta chwila wciąż trwała!
Ulec temu Boskiemu Uwodzicielowi, to odmłodzić swoją duszę. Przeżywać wciąż na nowo żar miłości. Pomimo starzejącego się ciała, szaleć z radości i pragnienia jak młokos. Czyż to nie jest początek wieczności?
Gdzie jest moja pustynia? Czy ją szukam? Czy wciąż chcę tam powracać? Czy odtwarzam w swej pamięci i przeżywam na nowo te chwile, gdy objawił mi się Pan? Gdy pierwszy raz moje serce mocniej zabiło, po przeczytaniu fragmentu Biblii? Gdy z nagłego wzruszenia, właściwie nie wiadomo dlaczego, popłynęła łza wzruszenia podczas adoracji? Gdy zdawało mi się, że jestem leciutki jak piórko, odchodząc od kratek konfesjonału? Cudowne rekolekcje. Mądry kapłan. Wsparcie wspólnoty… Bóg z tym charakterystycznym błyskiem w oku… mówi do serca.