- Istnieje pewna niszowa teoria spiskowa, że człowiek został stworzony przez kosmitów. Przeprowadzając eksperyment genetyczny, pchnęli ewolucję człowieka dynamicznie do przodu. Później przekazywali im część swej wiedzy. Pierwotni ludzie zdumieni niebotyczną i niewyobrażalną technologią swych stwórców, zaczęli oddawać im cześć boską. Kosmici odlecieli swymi statkami gdzieś dalej w kosmos. Od tej pory ludzie zaczęli z utęsknieniem spoglądać ku gwiazdom, modląc się do swych dobroczyńców. Gdyby to była prawda, jakie intencje przyświecałyby takim stwórcom? Czy człowiek byłby jedynie królikiem doświadczalnym? Myszką pozostawioną samej sobie po wykorzystaniu do badań?
- Całym sobą czuję, że to bzdura. Nie mam żadnych wątpliwości, że Ten, który stworzył świat i na nim wszystko co żyje, cały czas otacza swe dzieło bezustanną troską. Na przestrzeni tysiącleci kontaktuje się z ludźmi, zawiera z nimi przymierza, odpowiada na ich modlitwy, czyni cuda… Trudno mi sobie wyobrazić, by jakiekolwiek badanie naukowe trwało tak długo. Ciągle z takim samym natężeniem i z podziwu godną konsekwencją. Kosmici musieliby być wieczni. Bo badań naukowych nie dziedziczy się przez setki pokoleń.
- Jeszcze trudniej mi sobie wyobrazić, że Jezus był takim kosmitą, który zamierzając ingerować w los eksperymentu, wszczepił w Marię swój kod genetyczny, by urodzić się na ziemi jako człowiek. Czekałby cierpliwie przez 30 lat, żeby zrealizować swój plan, potem pozwolił w okrutny sposób zabić swoje ciało, które stało się zbędnym kostiumem i teleportował się na swój statek kosmiczny.
- Już cała nasza wiara z wszelką cudownością, uzdrowieniami i zmartwychwstaniem wydaje się być bardziej wiarygodna i racjonalna. Jeśli bowiem założę, że Bogiem powoduje miłość do człowieka i to miłość bez granic, wszystko ma sens. Stworzenie istoty obdarzonej wolną wolą – a więc zdolnej do odwzajemnienia miłości. Bezustanna troska. Gotowość przyjęcia nas do siebie, by zespolić się w wieczności. A gdy człowiek zawalił, nie zrażenie się tym niepowodzeniem ale wierność. Nawet kosztem wcielenia i męki.
- Pan mnie kocha. Dlatego chce dla mnie wyłącznie dobra. Chce, żebym był oczyszczony. Uleczy choroby ciała – jeśli to wzmocni moją komunię z Nim. Leczy też choroby duszy, by mogła z Nim połączyć się na wieki w niebie. Tym lekarstwem duszy jest odpuszczenie grzechów.
Archiwa tagu: Bóg
Na pustynię we dwoje.
Wpierw przeczytaj: Oz 2,16b.17b.21-22 (piątek w 18 tygodniu zwykłym, św. Edyty Stein)
- Czy Tobie również rzuciło się w oczy, że kolejny wpis pojawia się na tym blogu i kolejna pustynia rozpalać ma nasze serca? Czyżby piaszczyste pustkowie było ulubionym miejscem Pana Boga? Dziwny gust. Bo choć pustynia jest niezwykle malownicza (choć monotematyczna, jednak nie monotonna) to nie jest to miejsce, gdzie chętnie spędzałbym każdy urlop. Tymczasem Jahwe z natarczywością kochanka zaprasza tam mnie i ciebie na randkę! Zgoda – miejsce zapewniające dyskrecję, dosłownie rozpalające, ale…
- Dobrze wiem z własnego doświadczenia, że miłość jest sentymentalna. Z zamiłowaniem każda rozkochana para nuci swoją piosenkę, przy której pierwszy raz wspólnie zatańczyła. Z rozrzewnieniem zakochani spoglądają na ławkę, gdzie pierwszy raz wtuleni w siebie obdarzyli się nieśmiałym pocałunkiem. Kto prawdziwie kocha, stara się pamiętać wszystkie daty, wszystkie rocznice. W moim przypadku jest to o tyle ułatwione, że dokładnie w trzecią rocznicę pierwszej randki urodził się nam pierworodny syn. Gdy wzbiera we mnie pragnienie czułości, wystarczy, że powiem z odpowiednim błyskiem w oku: „A pamiętasz Kochanie, gdy…”. I czar zaczyna działać, nawet po upływie tych kilkunastu już lat. Również Bóg stawia ciągle przed oczy Izraelowi pustynię. Gdyż tam wszystko się zaczęło. Tam byli wyłącznie dla siebie, poznawali się w najintymniejszych szczegółach, uczyli się siebie nawzajem, obsypywali prezentami, troską, pamięcią, czułymi słowami. Bóg wyprowadzając na pustynię, zapewnia, że bardzo dobrze pamięta te czasy pierwszej miłości i pragnie, by ta chwila wciąż trwała!
- Ulec temu Boskiemu Uwodzicielowi, to odmłodzić swoją duszę. Przeżywać wciąż na nowo żar miłości. Pomimo starzejącego się ciała, szaleć z radości i pragnienia jak młokos. Czyż to nie jest początek wieczności?
- Gdzie jest moja pustynia? Czy ją szukam? Czy wciąż chcę tam powracać? Czy odtwarzam w swej pamięci i przeżywam na nowo te chwile, gdy objawił mi się Pan? Gdy pierwszy raz moje serce mocniej zabiło, po przeczytaniu fragmentu Biblii? Gdy z nagłego wzruszenia, właściwie nie wiadomo dlaczego, popłynęła łza wzruszenia podczas adoracji? Gdy zdawało mi się, że jestem leciutki jak piórko, odchodząc od kratek konfesjonału? Cudowne rekolekcje. Mądry kapłan. Wsparcie wspólnoty… Bóg z tym charakterystycznym błyskiem w oku… mówi do serca.
Motyle
Wpierw przeczytaj Pnp 8,6-7 oraz J 20,1.11-18
Miłość, miłość, miłość! Któż jej nie pragnie, nie tęskni za nią, gdy mu jej brakuje? Któż nie unosi się pod chmurami, nie śpiewa o niej, nie spala w jej żarze, gdy już ją przeżywa? To miłość inspiruje gigantów sztuki do tworzenia arcydzieł, jak i ponurych smutasów do pięknego uśmiechu. Miłość działa jak najsilniejszy narkotyk – zalewa nasz mózg potokami hormonów szczęścia, popycha do nadzwyczajnych wysiłków, jest bezustannie pożądana i nigdy się nie przejada. Dlatego wielu z nas, spragnionych tych motyli w żołądku, gdy odurzająca ekstaza przemija, w pogoni za „złotym strzałem” przeskakuje z kwiatka na kwiatek. Jak motyle. Ciągle nienasyceni miłości, w poszukiwaniu jej nowych smaków. Zachłanni. Wyruszają na kwiecistą łąkę, by zdobyć i zawłaszczyć najpiękniejszy kwiat. Najseksowniejszą laskę, najsmaczniejsze ciacho w okolicy. A gdy już się nachapią, objedzą i obliżą, lecą dalej.
Inni są zaś jak te owadożerne kwiaty, które kuszą i mamią, a gdy już pochwycą, nie puszczą. Wysysają ze swej ofiary całą życiodajną energię, aż do ostatniej kropelki. A potem wypluwają zużytą skorupkę, by otworzyć się na kolejny łup. Ciągle piękne i jeszcze bardziej niebezpieczne.
Niektórzy z nas są jak uschnięte kwiatuszki, zmarniałe i pokurczone w cieniu tych dorodniejszych. Inni zaś jak egzotyczne kwiaty, które nie chcą się przyjąć na przydomowym ogródku – takie wybredne i wymagające. Oczekujemy na swego księcia z bajki, królewnę. W swym sercu, ciągle czekając, ryjemy podobiznę tego upragnionego, by go nie przegapić. Doprecyzujemy szczegóły, wypieszczamy ten model, ten ideał. Im dłużej marzymy, tym nasze oczekiwania są większe. Nieosiągalne… Bo czy ideały chodzą po ziemi? Prawdziwy królewicz mieszka w Anglii, ma już swoje lata, drugą żonę i gromadkę fotogenicznych wnucząt. Tęskniąc za ideałem odrzucamy, nie dostrzegamy tylu wartych miłości ludzi, tylko dlatego, że nie pasują do wydumanego wzorca z posteru wiszącego nad łóżkiem. Zabijamy uczucie w zalążku zapominając, że wszystko co dobre i piękne, potrzebuje czasu, by w pełni rozkwitnąć.
Motyle i kwiaty.
Tymczasem Pan nie uczynił nas na ich obraz, lecz na podobieństwo Siebie samego. Mam kochać tak, jak On jest przepełniony miłością. Miłością, która rzeczywiście jest nieugaszonym żarem. Jej płomień ma jednak nie spalać, spopielać, lecz uszlachetniać i wzmacniać. Miłość Boża nie dąży do zaspokojenia żądzy i pragnień. Nie jest nastawiona na branie, lecz chce się bezustannie dawać. Bóg kocha dlatego, że jestem, a nie „za coś” lub „po coś”. On nie kocha, dlatego, że musi zdobyć moją uwagę, ale z powodu nadmiaru własnej miłości. Taka miłość to nie emocje, pożądania, zaspokajanie głodów, lecz naturalna więź i bliskość. Jestem blisko Najświętszego Serca, jak osobista pieczęć noszona pod koszulą na piersi.
W tym miesiącu mija już dziewiętnaście lat, jak jestem razem z moją ukochaną żoną – Alicją. Lata mijają, obrastamy tłuszczykami, namiętność już nie jest tak pikantna jak przed laty, ale więź pomiędzy nami z każdym dniem coraz mocniej się zaciska. Już bardzo dobrze poznaliśmy własne wady i niedoskonałości. Znamy na pamięć wspomnienia i skojarzenia tylokrotnie już opowiadane. Wiemy, czego możemy od siebie oczekiwać i na co daremnie nie czekać, bo i tak tego nie otrzymamy, choć byśmy nie wiem jak chcieli i nalegali. Pomimo tego trwamy przy sobie. Mimo tak wyraźnie już zarysowanych różnic, stajemy się powoli jednością.
Najmocniej to odczuwam w momencie rozłąki. Tej fizycznej, gdy Ala wyjeżdża w artystyczne tournee, jak i tej emocjonalnej, gdy uparcie obstawiamy na swoim, odwracając się od siebie plecami. Czuję się wtedy, jak z urwaną nogą i ręką. Swoje kończyny mam już tak długo, że nie myślę o nich bezustannie, nie dziękuję za nie Bogu, ale gdybym spadał z drabiny na magazynie i nie miałbym się czym chwycić, albo na czym wylądować, byłoby bardzo źle.
Brak ukochanej osoby jest jak brak wszelkiego zasięgu i internetu na telefonie. Odbiera radość i spokój. Dlatego, gdy prawdziwie kocham, same nogi mnie niosą tam, gdzie moje serce trwa bezustannie. Jak Magdalena jestem gotów iść nawet do pustego i zimnego grobu. Bo jak śmierć potężna jest miłość. Jak Magdalena rozpoznam swą Ukochaną, nawet jeśli w tej chwili nie przypomina samej siebie i łatwo ją pomylić, z byle ogrodnikiem.
Emocje, zakochanie, żądza i duma z miłosnych podbojów nie trwają długo. Są kruche i przemijające jak motyle i kwiaty. To piękne i przyjemne uczucia, które są wartościowe, ale nie obligatoryjne. Jak premia na zachętę lub w nagrodę. Prawdziwej miłości wody wielkie nie zdołają ugasić, ani nie zatopią jej rzeki.