Mąż sprawiedliwy

Mt 1,20a

  • Być mężem sprawiedliwym to brzmi dumnie. Warto być osobą odpowiedzialną, postępować rozważnie i słusznie. Z doświadczenia wiem, że nie jest to łatwe. Dzisiejsze czasy rozpieszczają mężczyzn. Cała technika idzie w tym kierunku, żeby ułatwić nam życie, zmniejszyć odpowiedzialność, pozbawić trosk. Zamiast chodzić na polowania, wystarczy nam dziś zamówić pizzę przez telefon. Czas pracy skraca się z każdym stuleciem. Mamy coraz mniej dzieci i nie mieszkamy ze starszymi rodzicami, skutkiem czego mamy też dużo mniej głodnych brzuchów do nakarmienia. Świat dostarcza nam też dużo więcej rozrywki. Zamiast balów i tańców w karnawale i z racji świąt, mamy teraz telewizję, kina i przede wszystkim internet na co dzień. Wszystko to razem przyczynia się do tego, że właściwie każdy z facetów pozostaje dzieckiem. Mamy dziecinny sposób podejścia do życia. Dużo mi brakuje do męża sprawiedliwego. Zwłaszcza takiego, jakim był święty Józef.
  • Jakiej mi lekcji udziela dziś Opiekun Świętej Rodziny? Po pierwsze – żyje na swoim, pracuje i się ożenił. Niby takie podstawowe rzeczy, ale ile dziś mamy takich Piotrusiów Panów, którzy zbliżając się do czterdziestki, wciąż żyją na garnuszku u mamy? Nie podejmują trudów odpowiedzialności założenia rodziny, nie przejmują się praniem, gotowaniem, sprzątaniem, remontami, płaceniem rachunków. Pieniądze, które zarabiają (wielokrotnie często wyższe niż dochody rodziców) przeznaczają wyłacznie na własne przyjemności i wygody. Reszta ich nie obchodzi.
  • Po drugie: nie traktuje swojej małżonki jak swojej własności. Jego miłość nie jest zaborcza. Gdy Maria dowiedziała się, że jej krewna Elżbieta jest w stanie błogosławionym, z pośpiechem udała się do niej na długie trzy miesiące. Bardzo prawdopodobnym jest, że wpierw skonsultowała się ze swoim małżonkiem. Jeszcze nie mieszkali ze sobą, ale Józef był już jej pełnoprawnym mężem. Miał prawo wiedzieć co, gdzie i jak. Gdyby chciałby mieć Marię na swoim oku, mógłby wymóc na niej pozostanie jej w Nazarecie.
  • Po trzecie: Józef uczy mnie ludzkiego i pełnego wrażliwości podejścia do litery prawa. Jest Mistrzem sprawiedliwości. Po trzech miesiącach oczekiwania (bez codziennych rozmów telefonicznych, maili i videokonferencji na komunikatorze) spotyka się znów ze swoją cudowną i dziewiczą małżonką, którą pokochał. Przerażony widzi, że ukochana Maria jest w ciąży. Na 100% nie z nim. Być może w ramach narzeczeńskich rozmów dyskutowali o ślubie czystości, w którym Maria chciała trwać do końca życia, być może zdołała go do tego przekonać, co z pewnością nie było dla niego łatwe. A tu ledwie ją stracił z oczu na parę miesięcy i już wraca do niego „z brzuchem”. I jak tu się nie wkurzyć? Prawo w takim wypadku nakazywało napiętnować i wyeliminować zło. W praktyce oznaczało to doniesienie sądowi o zdradzie małżeńskiej. Wyrokiem było ukamienowanie. Było jeszcze drugie, bardziej polubowne rozwiązanie – rozwód. Dla kobiety oznaczało to jednak śmierć cywilna. Tak stanowiło prawo. Józef, pomimo swojego bólu, nie poszedł jednak za literą prawa. Wymyślił trzecie rozwiązanie.
  • I to już czwarta wskazówka od Józefa. Jeśli kocham, myślę przede wszystkim o dobru ukochanej osoby. Dlatego jestem w stanie poświęcić się dla niej, nawet wyrzec się siebie. Józef postanowił porzucić Marię. W oczach Nazaretan wyglądałoby to tak, że Józef uwiódł młodziutką Marię, jeszcze przed skonsumowanie formalnym małżeństwa, a potem, jak zwykły drań, porzucił ją, pozostawiając na łaskę losu.  Oznaczałoby to całkowite stracenie twarzy wśród swych ziomków, konieczność wyprowadzki, zaczęcia wszystkiego od nowa.
  • Ostatnia wskazówka na dziś (choć z pewnością mógłbym usłyszeć ich więcej): Józef wie, że trwały i szczęśliwy związek najpewniej można zbudować tylko z Bożą pomocą. Dlatego przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji kieruje się przede wszystkim wolą Pana. Gdy we śnie usłyszał wskazówki z nieba jak ma postępować, natychmiast zrezygnował ze swoich planów i postąpił wedle Bożego zamysłu.

Ewangelia (Mt 1, 18-24)

Jezus urodzi się z Maryi zaślubionej Józefowi, potomkowi Dawida

Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie.

Gdy powziął tę myśl, oto Anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: «Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, on bowiem zbawi swój lud od jego grzechów». A stało się to wszystko, aby się wypełniło słowo Pańskie powiedziane przez Proroka: «Oto dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel», to znaczy Bóg z nami.

Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił Anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie.

Wiódł ślepy ślepego

Mt 9,27

  • Z perspektywy sześciu tysięcy trzystu trzynastu dni małżeństwa (wyobrażasz sobie taką ilość kresek na ścianie?) coraz bardziej się przekonuję, że miłość jest ślepa. Oblicza mamy spowite niejako czystym płótnem jak na słynnym obrazie  Rene Magritte – Kochankowie. Spoglądamy na siebie, widzimy w jasnej poświacie radości i szczęścia, ale bardziej jesteśmy zdani na swoje wyobrażenia i odczucia. Jesteśmy jak niewidomi, gdyż świata poza sobą nie widzimy. Co więcej – staramy się patrzeć na rzeczywistość oczami ukochanej osoby. Miłość domagająca się wierności czyni nas również po części ślepymi na urodę innych osobników płci przeciwnej. Pierwsze dni, miesiące i lata naszej znajomości były wpatrywaniem się w siebie. To było (i jest) takie fascynujące i odkrywcze. Uczyliśmy się siebie niejako na pamięć. W pierwszych pieszczotach, jak niewidomi, opuszkami palców poznawaliśmy piękno i delikatność ciał. W pierwszych rozmowach po omacku penetrowaliśmy dziewicze obszary swoich osobowości. Im dłużej ze sobą przebywaliśmy, tym bardziej byliśmy sobą zafascynowani. Im bardziej się poznawaliśmy, tym bardziej zdumiewaliśmy się, jak jeszcze mało wiemy o sobie.
  • Dopiero z perspektywy czasu człowiek sobie uświadamia, że nie jest w stanie do końca odczytać drugiego człowieka. Nawet tego najbliższego. Przez te kilkanaście lat nie tylko zbliżyliśmy się do siebie, ale też upodobnili – mamy coraz bardziej zbliżone poglądy, przekonania, systemy wartości, gusta. Pomimo tego, z niejakim rozczarowaniem uświadamiamy sobie, że w wielu sytuacjach siebie nie rozumiemy. Nie domyślam się znaków niewerbalnych, które mi przekazuje, opacznie sobie interpretuję jej zachowania. Mówimy innymi językami miłości… Z biegiem czasu staję się też ślepy na jej codzienne troski i domową posługę. Ponieważ do tego przywykłem, że mam w miarę porządek wokół siebie, wyprane i wyprasowane ubrania, czeka na mnie obiad w garnkach itp. przestaję na to zwracać uwagę. Nie dostrzegam i w konsekwencji nie okazuję wdzięczności. To tylko jeden przykład takiego zaniku ostrości wzroku, ale są i inne. Pojawiają się podskórne nieporozumienia, żale i rozczarowania. I groźne pytania: Dlaczego tego nie dostrzega? Jak tak mógł? Czy ona tego nie widzi, jak mi to doskwiera? Czy on się nigdy nie domyśli? Jesteśmy ślepi, bo wielu takich podwodnych raf nawet nie dostrzegamy, choć rozpruwają kadłuby naszej łodzi.
  • Dlaczego jednak nie pogrążamy się, idąc na dno? Dlaczego nasz staż małżeński się coraz bardziej wydłuża? Piękno naszej prawdziwej miłości tkwi w tym, że pomimo tej naszej ślepoty, wspieramy się nawzajem, by iść dalej razem. Nasze kroki są nieporadne i często się potykamy – wszak wiedzie ślepy ślepego. Idziemy jednak uparcie za Jezusem, wołając głośno: Ulituj się nad nami, Synu Dawida! Tylko Twój wzrok przenika wszystko. Tylko Ty znasz całą prawdę o nas. Wierzymy, że nie pozwolisz, byśmy  swej ślepocie zbłądzili i, co gorsza, siebie nawzajem zgubili. Wierzymy!

Ewangelia (Mt 9, 27-31)

Uzdrowienie niewidomych, którzy uwierzyli w Jezusa

Gdy Jezus przechodził, ruszyli za Nim dwaj niewidomi, którzy wołali głośno: «Ulituj się nad nami, Synu Dawida!» Gdy wszedł do domu, niewidomi przystąpili do Niego, a Jezus ich zapytał: «Wierzycie, że mogę to uczynić?» Oni odpowiedzieli Mu: «Tak, Panie!»

Wtedy dotknął ich oczu, mówiąc: «Według wiary waszej niech wam się stanie». I otworzyły się ich oczy, a Jezus surowo im przykazał: «Uważajcie, niech się nikt o tym nie dowie!» Oni jednak, skoro tylko wyszli, roznieśli wieść o Nim po całej tamtejszej okolicy.

Język miłości

Wpierw przeczytaj Oz 14,2-10

0

W trakcie cudownych rekolekcji Domowego Kościoła w Koniakowie wraz z moją żoną głosiłem konferencję na temat miłości małżeńskiej. Przytoczyliśmy podczas niej również podstawy teorii G. Chapmana o indywidualnych sposobach wyrażania miłości. Wielu spośród was pewnie się z nią już spotkała. Jest ona tak prosta, a pozwala uniknąć tyle niezamierzonych konfliktów. Na okładce książki „5 języków miłości” możemy przeczytać:

Mąż i żona rzadko posługują się tym samym językiem miłości.

Zazwyczaj używamy swojego własnego języka i frustrujemy się, gdy nasz współmałżonek nie rozumie tego, co chcemy mu zakomunikować. Pragniemy, by okazywał nam miłość w ten sam sposób, co my, jednocześnie wysyłając sygnały, których on/ona nie rozumie.

Poznanie języka miłości twojego współmałżonka to potwierdzona tysiącami świadectw czytelników recepta na szczęśliwe i udane małżeństwo.

Jeśli twoim językiem miłości jest otrzymywanie prezentów, nie spodziewaj się niezwykłego zbiegu okoliczności, że twój małżonek ma podobnie. Możesz go obsypywać kwiatami, a on wciąż będzie się czuł niekochany, gdyż usycha z tęsknoty za czułym dotykiem twych dłoni, a nie płatków róż lub zimnej biżuterii.

Czytając fragment z księgi proroka Ozeasza, dostrzegam cenną wskazówkę, jakiego języka miłości oczekuje ode mnie sam Bóg. On pragnie byśmy do Niego mówili. Byśmy przychodzili ze szczerymi słowami skruchy i dziękczynienia. Jeśli twoim językiem miłości są afirmujące słowa, z pewnością zrozumiesz jakże bolesne są tzw. „ciche dni”. Zadają one głębokie rany i pustoszą więź małżeńską. Za każdym razem, gdy pomijam codzienną modlitwę, odwracam się do Boga plecami. On pragnie moich czułych słów, a nie reglamentowanych suchych formułek. Gdy ociągam się z pójściem do spowiedzi, by swoimi ustami wyznać Panu grzechy, podtrzymuję dystans. I nie pomoże, że zacznę się starać być szczególnie „grzecznym”, jeśli wcześniej nie padnie z moich ust słowo „Przepraszam!”

Dlatego wraz z psalmistą zawołam: ” Usta me będą głosić Twoją chwałę. „