Stracić, zyskać

Wpierw przeczytaj: Mt 10,34-11,1

schoolboy-is-sitting-on-books-1388234316Wm8

Jutro mój pierworodny dowie się, do jakiej szkoły średniej został przyjęty. Czy do tej pierwszego wyboru – renomowanej, do której uczęszczało jego starsze kuzynostwo? Czy też innej? Wybierając szkoły, Szymon, słuchając swego rozsądku, ale i naszych dobrych rad, wskazał na bardzo dobre liceum, ale i takie średnie, a nawet technikum. Wiadomo, chce się jak najlepiej, ale konkurencja w tym roku jest bardzo liczna, a lepiej w przypadku porażki być skazanym na mniejsze dobro, niż na zupełną niewiadomą.

Tymczasem z mediów słyszę, że w wielu przypadkach to pełne napięcia oczekiwanie na wyniki rekrutacji, kończy się porażką. Dziecko nie dostało się do żadnej z wybranej szkół i będzie skazane na dalekie dojazdy, internat lub co gorsza – na szkołę zawodową. Powszechny płacz i zgrzytanie zębów. A ja się pytam – czy to faktycznie miejsc w szkołach jest za mało, czy po prostu, twoje dziecko okazało się dużo słabsze od innych? I wcale to nie znaczy, że uważam je za matoła. Z pewnością jest bardzo zdolne, tylko… poprzeczka była zawieszona zbyt wysoko, lub „dziecko zdolne, ale leń” – jak to się mówiło i powinno mówić.

W przypadku szkół średnich pozostaje płacz i głosy oburzenia. Znam natomiast takich maturzystów, którzy nie dostając się na wymarzone kierunki, po prostu odpuszczają sobie studia, z intencją, że jak nie teraz, to za rok. W jakimś stopniu jest to rozsądny wybór, bo po cóż zmuszać się do czegoś, do czego nie ma się serca. A wiemy, że  „z niewolnika, nie ma dobrego pracownika”. Jest on jednak symptomem pewnego nasilającego się zjawiska – filozofii życia w myśl zasady: „Skoro tak chcę, to tak ma być!” Naturalna konsekwencja wcześniejszych haseł: „Róbta co chceta.” „Jesteś tego warta.”

Dopóki moje plany, ambicje są realne – wszystko gra. Jednak karmiony reklamami, poganiany wyścigiem szczurów, bezustannym porównywaniem się z innymi, przestaję chcieć dobrze. Teraz chcę koniecznie lepiej niż inni. Zwyczajnie najlepiej. The best. A na szczycie podium miejsc jest tylko jedno.

Czy nie lepiej jednak przyjąć swoje ograniczenia – „swój krzyż”? Czy nie lepszym wyborem jest skoncentrowanie się na tym, co już się ma? By z tego swojego życia wycisnąć to, co najlepsze? By cieszyć się odkrywanym wokół siebie pięknem i dobrem, a nie płakać za marzeniami, które są nierealnymi mrzonkami? Nawet kosztem konfliktu z najbliższymi, którzy własne niespełnione ambicje, marzenia, na siłę wciskają swoim dzieciom.

Zaczyna się to już bowiem od małego dziecka. Kiedy jak mały szkrab chcę mieć koniecznie te markowe zabawki, jakie mają inni koledzy, bo inaczej będą się ze mnie śmiali. Kiedy chcę jeść, tylko to, co lubię i na co mam właśnie ochotę, a nie to, co akurat jest na stole. Każdy przecież potwierdzi, że z warzyw i wędlin najlepszy jest krem czekoladowy. Kiedy nie siedzę nad pracą domową, bo to jest nudne i do niczego mi się nie przyda, a wszyscy moi koledzy grają godzinami w tę superową grę.

Skończyć się zaś może tragicznie. By lepiej to zobrazować, podam skrajne przykłady. Zabijam swoje poczęte dziecko, bo akurat teraz nie jest ono w moich planach. Bo to nieludzkie do końca życia troszczyć się o niepełnosprawne dziecko… Odsyłam swego ojca do domu starców, bo tam się nim zajmą odpowiednio, a ja na to nie mam czasu, ani ochoty… Nie zadbam o swoje zbawienie, bo życie jest tylko jedno i szkoda je ograniczać jakimikolwiek normami, czy przykazaniami…

Moje niezdrowe ambicje narzucają mi chorą wizję życia. Kto straci takie życie z powodu Jezusa, znajdzie je.

 

Tak mi się tylko wydaje

Wpierw przeczytaj: Łk 9, 23-27

13923109301_2b49b471ae_c

Słyszałem to już tak wiele razy. Wyryte jest już głęboko w świadomości, że słuchając te słowa w kolejny Wielki Post, reaguję na nie jak na zwyczajowe „Dzień dobry” z ust mijanego na schodach sąsiada. Ale Ewangelia nie może być melodią tła. Słowo Jezusa to nie tło – to treść życia. To wręcz warunek przeżycia.

Mam się zaprzeć siebie. To zaparcie się samego siebie niejednokrotnie polega na uznaniu tego, że mylę się co do oceny siebie i świata, że jest inaczej, niż mi się wydaje. To próba zaufania Komuś większemu ode mnie samego. Ciągle brzmi to w moich uszach jak pobożny slogan? Tak mi się tylko wydaje. Jest dokładnie inaczej. Obym tym razem zaufał w to, co słyszę z Twych ust. Krzyż czeka.

Wydaje mi się, że krzyż jest ponad moje siły. Chwilami w głębi serca odczuwam delikatny żal, że Jezus nie pozostawia mi w zasadzie wyboru. Twardy warunek – albo krzyż, albo samozatracenie. Wszystko dlatego, że krzyż automatycznie kojarzy się z czymś nieprzyjemnym, trudnym, bolesnym. Samozachowawczy instynkt rozpieszczonego dziecka popycha mnie do odrzucenia drogi Jezusa. Zachowuję się jak małe dziecko, które wypluwa gorzką tabletkę.

A może, tylko tak mi się wydaje?

Jarzmo

Ploughing_a_field
Mt 11,25-30

Słowo jarzmo, jeśli już komuś cokolwiek dziś mówi, ma negatywne znaczenie. Wszak mówi się o jarzmie niewoli. O ciężkim jarzmie, który zakuwa do niewolniczej pracy. Zachętę Jezusa, byśmy przyjęli Jego jarzmo, możemy odebrać jako zamach na naszą wolność. A czy niewola, choćby najsłodsza, jest czymś przyjemnym i pożądanym? Nie tylko Jaś i Małgosia wzgardzą taką słodyczą, nauczeni przykrym doświadczeniem.

Tymczasem dla Chrystusowych słuchaczy jarzmo było po prostu narzędziem rolniczym. Do jarzma przypinano przynajmniej dwa woły, by sprzęgnąć ich siłę do orki lub ciągnięcia ciężarów.  Nie każdy mógł sobie pozwolić aż na dwa zwierzęta. Posiadanie jarzma było więc pewnym luksusem, ułatwieniem. Porównałbym je do dzisiejszego ciągnika.

Jarzmo wzmacnia poprzez spinanie ze sobą podobnych elementów. Jarzmo ponadto równomiernie rozkłada siły i trudy.  Ułatwia współpracę na sprawiedliwych warunkach.  Jarzmo trzyma razem, motywuje do podejmowania wspólnego wysiłku. Będąc pod jarzmem nie da się obijać za plecami lidera.

Jezus zapraszając do przyjęcia swojego jarzma, obiecuje ulgę i wsparcie. Moje trudy przestaną być tylko moim problemem. U mego boku kroczy cały Kościół. Moim przeznaczeniem już nie jest być wołowiną bez kości, zupą wołową. Jestem pełnoprawnym członkiem dream teamu,  o niebo lepszego niż Chicago Bulls!Współtowarzysze jednak nie pozwalą byczyć się na zielonym pastwisku. Trud Kościoła na równi też jest moim obowiązkiem, jeśli przyjmuję brzemię Jezusowe. Wysiłek muszę włożyć ten sam. Znaczenie jednak mojego trudu jest jednak na skalę światową. Nie jestem zapomnianym pionkiem. 

A jeśli zgarbiony pod ciężarem trosk nie widzę żadnego wsparcia z zewnątrz? Jeśli drzazgi boleśnie obcierają moje ramiona? Przyjrzę się uważnie belce jarzma. Przecież to krzyż! Z jednej strony ja,  z drugiej towarzyszy mi skrwawiony Jezus. I cóż z tego, że orka wiedzie na Golgotę. Tam właśnie krzyż staje się tronem. Kto wspólnie ponosił trudy,  wspólnie też zatriumfuje. Słodka obietnica.