Miłosne podchody

Łk 5,1-11 KKK 50-53

  • Pamiętacie z dzieciństwa grę w podchody? Kiedyś wszystkie osiedlowe chodniki upstrzone były strzałkami. Jedna drużyna zostawiała w ten sposób wskazówki, by druga po tych śladach mogła do niej dotrzeć. Im inteligentniejsi byli zawodnicy, tym bardziej ukryte były wskazówki. Gdy sam miałem dzieci w wieku szkolnym, próbowałem ich zarazić podobną zabawą. Urządzaliśmy specyficzne wycieczki za miasto. Questy to edukacyjna gra terenowa, która łączy w sobie elementy zabawy i nauki, poszukiwań skarbu i radości odkrywania. Poznaje się przy tym najważniejsze atrakcje w danym miejscu. Nie trzeba do tego znakowanych szlaków turystycznych, ponieważ idzie się według wskazówek znajdujących się na karcie wypraw. Czytając wierszowane wskazówki, podążaliśmy questem w terenie i poznawaliśmy sekrety danego miejsca. Na końcu drogi na odkrywców czekał „skarb” – pojemnik finałowy, a w nim pamiątkowa pieczątka i Księga Questu. Odcisk pieczęci i wpis do Księgi potwierdzają przebycie trasy. Jak to często bywa, była to większa frajda dla mnie niż dla chłopaków, którzy preferowali bieganie swoimi ścieżkami i w swoim tempie bez zbędnych zagadek.
  • Podobnie wygląda to w życiu duchowym. Bawimy się z Bogiem w swoiste podchody. Im bardziej jesteśmy zaawansowani w te klocki, tym rebusy, strzałki, wskazówki są wymyślniejsze. Człowiek jeśli chce, jest w stanie odkryć wszystkie te ślady pozostawione przez Boga. Dzięki swemu intelektowi i swoistemu wewnętrznemu kompasowi jakim jest zmysł wiary. On cały czas nas poprzedza i świadomie zostawia wskazówki jak za Nim podążać. Inicjatywa jest ciągle po Jego stronie. To nie jest ucieczka.
  • Czasami ta gra może mnie jednak nudzić. Wolę chodzić swoimi ścieżkami. Albo się wkurzam, że zamiast Stwórcę ciągle dopadam tylko kolejnej strzałki. Dlaczego Jezus nie może po prostu przyjść do mnie jak do łodzi Piotra? Chyba każdy z nas ma w sobie to pragnienie, by Bóg mu się w końcu objawił. Żeby wiara przestała być konieczna, żeby znaki i symbole zastąpiła bezpośrednia styczność. Właśnie sobie wyobraziłem taką scenę. Za chwilę mój anioł stróż klepnie w ramię i ludzkim głosem huknie mi wprost za uchem” „Witaj, stary! Kopę lat się nie widzieliśmy!” Spełniłoby się moje życzenie, ale chyba ze strachu od razu padłbym trupem. Chyba jednak podziękuję.
  • Dlatego słusznie święty Ireneusz porównuje Objawienie Boże do oswajania się. I to wzajemnego. Jak w pierwszych momentach prawdziwej miłości. Jesteśmy sobą zainteresowani ale ciągle trzymamy pewien dystans, by uniknąć rozczarowania, odrzucenia, zranienia. Im lepiej kogoś poznaję, tym bardziej jestem skłonny by się otworzyć. Jestem introwertykiem i dobrze to czuję. Gdy ktoś za szybko chce wtargnąć w moją strefę komfortu, płoszy mnie natychmiast i zniechęca do siebie. Odbieram to jako atak, a przecież taka mocno ekspresyjna osoba, wylewna, dusza towarzystwa, nie ma żadnych złych intencji względem mnie.
  • Pięknie wyglądają te miłosne podchody w dzisiejszej scenie z Ewangelii. Jezus przychodzi do Szymona, by spotkać się z nim w środowisku najbardziej mu znanym i przyjaznym. Wchodzi do jego łodzi. Szymon jest tu kapitanem, to doda mu z pewnością więcej pewności siebie. Pierwszą strzałką wyrysowaną na jeziorze jest całonocny połów bez choćby płotki w sieci. Na pierwszy rzut oka to tylko pech. Podobnie jak zachęta „wypłyń na głębię”. Z pozoru to prozaiczne słowa, które dopiero w kontekście całości nabierają głębokiego znaczenia.  Mogę po drodze mijać wiele znaków zostawionych przez Boga i je lekceważyć. Dopiero gdy spojrzę na nie wszystkie razem, ułożą się w drogę. Gdy Szymon poukładał w sobie wszystkie elementy: bezsilność w nocy, słowa Nauczyciela wygłaszane z jego łodzi jak z ambony, cudowny połów, uzmysłowił sobie kto przed nim stoi. Był już gotów przyjąć powołanie do porzucenia sieci, by łowić ludzi. Gdyby te słowa usłyszał od nieznajomego w karczmie – wyśmiałby go. Gdyby od razu Jezus stanąłby przed Nim świetlisty i pełen niebieskiej chwały jak na górze Tabor – przeląkłby się. Dystans byłby nie do pokonania.