Wstań!

Wpierw przeczytaj: Łk 7,11-17

dried-red-rose

Rozpacz zamyka usta, a uwalnia łzy. Gdy już łez zabraknie, pozostaje tylko niema pustka. Zamiast serca, gdzieś w głębi piersi, niby bije „szara naga jama”, która jednak nie potrafi inspirować. Przyczyną takiej rozpaczy zazwyczaj jest bolesna strata. Na moje szczęście niewiele razy jej doświadczyłem. Po tym, jak moja ukochana babcia, w dniu moich osiemnastych urodzin, została zabrana z naszego domu do szpitala, z którego już nie wróciła. Gdy musiałem opuścić studia i całe dotychczasowe plany na przyszłość momentalnie runęły. Gdy dziewczyna, która była treścią większości moich myśli przez całe młodzieńcze lata, zniknęła z mego życia definitywnie, bez wyraźnego powodu. Przez długi czas męczyła mnie pustka i gorycz. Cząstka mnie umarła i do dziś śmierdzi trupem, gdy nieopatrznie poruszę te obszary.

Jest jednak inna śmierć, która dotyka mnie częściej. Bezbolesna z pozoru. Przyczyną tego zgonu bywa rutyna, monotonia, ale i lenistwo w podejmowaniu nowych wyzwań. Wygaszam się i już niczego się nie chce. Umiera tak wiara, nadzieja i miłość. Jak zombie chodzę do pracy, siedzę przed komputerem po powrocie do domu. Jak zombie odnoszę się do żony i dzieci. Jak zombie bezmyślnie trwam na modlitwie. To już nie rozmowa z Ukochanym, ale słowa bez wyrazu.

Kobieta z Nain nie prosiła Jezusa o cud. Umarła wraz z synem i tylko jej ciało bez sensu szarpało się za marami niesionymi do grobu nie rozumiejąc, po co jeszcze żyje. Pan zrozumiał tę modlitwę, która nie mogła być odmówiona martwymi ustami. Pan życia nie może być obojętny wobec śmierci. Lituje się nad tą, która już nie ma siły prosić i podnosi z powrotem do życia. Tak jak wskrzesił jej syna.

Dlatego nie przerywam swoich codziennych modlitw, choć bywają chwile, gdy słowa modlitwy są tak bardzo obce. Dlatego powtarzam Jezusowi, że Go kocham, choć bywają chwile, gdy serce jest zimniejsze niż bryła lodu. I choć nie proszę o przywrócenie do życia, bo prośba wymaga nadziei, nie palę za sobą ostatnich mostów. Może me stare uszy usłyszą: „Młodzieńcze, tobie mówię, wstań!”

Usłyszały. Właśnie wróciłem od kratek konfesjonału.

To jest mój Syn

Niedziela Chrztu Pańskiego.

Gospel_of_John_Chapter_1-3_(Bible_Illustrations_by_Sweet_Media)

Jezus, posłuszny woli Ojca, przyszedł nad Jordan. Do swojego kuzyna Jana. Do tłumu oczekującego na chrzest wodami świętej rzeki. Tłumu spragnionego obmycia i powrotu do pierwotnej czystości i niewinności. Przyszedł do mnie i do ciebie. Anonimowego w bezimiennym tłumie. Gdzieś w najgłębszej depresji na świecie. Gdzieś w połowie drogi między domem Pana a Sodomą i Gomorą. W połowie drogi między świątynią a Macherontem – twierdzą Heroda w stylu współczesnego hikikomori.

Pan przychodzi nie po to by stać z boku wraz z faryzeuszami i kapłanami. Nie przychodzi wydawać osądy i wyroki. Nie wytyka palcem. Nie wyśmiewa z powodu strąconej poprzeczki zawieszonej zbyt wysoko dla mnie i dla ciebie. Staje pokornie w kolejce między nami. Mętne wody, które chcą nas pochłonąć, obmywają i Jego. Stając się wodami prawdziwie oczyszczającymi.

Lecz bardziej niż wody, oczyszcza nas dobre słowo, które spływa na Jezusa, a przez Niego i na mnie, od kochającego Ojca. Widzę cię. Znam cię. Znam twoje zalety i wady. Jestem z tobą . W świątyni i w Sodomie. Jestem z tobą i w połowie drogi – nad Jordanem. Gdziekolwiek jesteś i kimkolwiek jesteś, jakąkolwiek otagowujesz się etykietą – dla mnie tyś syn mój. Umiłowany, w którym mam upodobanie. Akceptuję cię, synu!

Akceptuję ciebie. Akceptuję siebie. Mogę wyjść z Jordanu. Jestem oczyszczony.